Sen Kuki *
05 listopada 2025, 05:08
https://www.youtube.com/watch?v=IJDTZW8ne3A&list=RDIJDTZW8ne3A&start_radio=1
dziś może taka piosenka...
Wybudziłam się godzinę temu z przyjemnym uczucie, bo śnił mi się Kuki. Tak wyraźnie. Dawno mi się nie śnił. Oj dawno.
Byłam w mieszkaniu rodzinnym i przez lornetkę oglądałam ludzi, którzy bawili się na dachu jakiegoś bloku. Okazało się, że jest tam sporo osób z lat mojego liceum. Zrobiło mi się ciepło, bo pomyślałam że może Kuki też tam być... i był, ale zorientowałam się za późno by się schować, bo on mnie nie zauważył. Gdy zobaczyłam go... wyglądał jak kiedyś - był taki śliczny, promienny, uśmiechnięty - rozmawiał z kimś, śmiał się... miał brązowy sweter w ładny splot z łatami na łokciach- niby w stylu vintyg, ale jednak nowy i stylowy, spojrzałam na siebie, ja miałam sweter siwy luźny, rozciągnięty, ale też ładny. Gdy się zorientował, że go podglądam zaczął robić to co ja. Gdy ja się chowałam on też się chował, gdy ja obracałam się on się obracał- zachowywał się jak moje lustro. Była ze mną kol. z pracy A. zaczęłam jej mówić, że to On, że jest, że w końcu go zobaczyłam (byłam mega szczęśliwa), w końcu go widziałam, w końcu znalazłam. Nie pamiętam czy kiedykolwiek jak mi się śnił byłam ta szczęśliwa i on - a nie było żadnych podtekstów erotycznych, miłosnych - wystarczyło, że go w końcu znalazłam.
Później jakieś ujęcie, że w drzwiach stoi jakiś facet i sprzedaj kiełbasę (jakby na tą imprezę). Impreza była dla wszystkich, ale ja jakbym się wstydziła i chciałam iść z pretekstem, że mój syn chce. Kolejny urywek snu to już z Kukim.
Kuki jest u mnie. Mieszkanie jakby w mieście, gdzie się uczyłam. Byłam ja, gdzieś w tle syn i koleżanka. Nie umiałam określić, czy byłam mężatką czy wolna, to jakby było zawieszone, chciałam to poznać, bo uważałam, że to ważne czy mogę dalej kontynuować rozmowę z Kukim. Rozmowy były fajne, energia taka radosna, on taki szczęśliwy, a ja to już całkiem. Robił masaż komuś może tej koleżance, ale taki jakiś leczniczy, bo ją barki bolały i tu czułam przy nim energię męża, a z kolei jak powiedział, że musimy iść zjeść śniadanie, bo idzie do pracy (nie wiem jaka praca, bo śniadanie miał wieczorem) - czułam wtedy przy nim energię Orso.
Sen się skończył. Ja się obudziłam i pomyślałam, że może to prawda... Że cały czas, gdy go szukałam, to tak na prawdę szukałam męskiej energii w sobie i teraz w końcu ją znajduję - łączę się ze sobą.
A Kuki, mąż, Orso - to męskie energie, które są lub były dla mnie ważne. Mam nadzieję, że od nich wezmę to co najlepsze.
EDYCJA G. 10:00
Ciężko mi o NIM nie pisać. Myślę, że nawet gdyby kiedyś poczuł, że to było coś więcej, to nie wiem, czy coś zrobi - to jakie zmiany musiałyby się wydarzyć u mnie i u niego są ogromne. Z punktu widzenia ziemskiego mało realne, a z punktu widzenia duchowego... nie ma rzeczy niemożliwych. Po prostu!
Wiem, że nie spotkał nikogo takiego jak ja. Wiem, że jestem inna…
Osoby empatyczna, duchowe są trudne do zastąpienia przez inne osoby. Energia jaką mają jest zupełnie inna niż normalnie spotykanych ludzie. I każda kolejna osoba jest tylko cieniem. Może dla mnie kimś takim był Kuki... A Orso? Wiem, że zostanie ze mną już do końca życia. Jak można zapomnieć o kimś kto zaprowadził mnie w ciemną noc duszy, która zmieniła mnie bezpowrotnie. Poza tym i tak czuję, że nasze dusze znają się od dawna, może są częścią jednej i tej samej duszy, może się na coś umówiły... na pewno nie jest to osoba bez znaczenia. Szkoda, że On tego nie czuje - mielibyśmy o czym rozmawiać. To jest dla mnie fascynujące.
Słyszałam do tego piękne porównanie. Zasiadasz do kolacji z Jezusem. Widzisz te cuda, które robi... chleb... wino... rozmawiacie... czujesz jego bezwarunkową miłość... A następnego dnia mówisz, że nie musi przecież jeść z Jezusem, więc wołasz Judasza... Nie będę pisać dalej, po prostu poczuj tą energię... wyobraź sobie jakie to uczucie.
Czasami jest mi żal, że Kuki tak zniknął. Że nie miałam szansy... Że już prawie 20 lat (w przyszłym roku minie 20). Mogłabym go szukać, ale skoro "góra" nie dała nam być razem, to nic na siłę. Dziwne te moje życie. Teoretycznie jestem z cudowną osobą. Mąż po tym wszystkim stał się niemal idealny, dwa dni temu kupił mi kwiaty bez okazji. Mówi abym malowała, a on zajmuje się dzieckiem, gotowaniem, sprzątaniem. Dobrze mi tak. Jakbym w końcu dostała to na co zasługuję i jestem szczęśliwa i kocham go... ale... Czy to działa jak spełnianie marzeń? Że jak marzenie się spełni, to szuka się kolejnego??? A przecież każdy marzy o tym by znaleźć tą jedną, jedyną osobę, z którą można się zestarzeć. Słyszałam jednak, że związek z bliźniaczym płomieniem, nie ma nic wspólnego z bratnią dusza czy komiczną – jest to coś czego nie można do niczego porównać… A co, jeśli Orso… i dlatego moja dusza rozpoznając go, nie umie już wrócić do starego, chociażby byłoby to coś pięknego….
Tak na prawdę, to nie wiem co mnie jeszcze czeka w życiu... Na nic się nie nastawiam. Mędrcy mówią, że liczy się tylko „dziś”, bo jutro jest za nami i go nie zmienimy (co już jest błędem, bo wg teorii kwantowych mamy wpływ na przeszłość). Przyszłość z kolei jest nieznana i nie wiemy czy będzie nam dana. Ja myślę, że przyszłość jest ważna. Nie chodzi o to, aby zatracić się w niej, fantazjować, marzyć lub zamartwiać się „jak to będzie…”, ale żyć dzisiaj, by stworzyć wersję siebie i swojego życia, którą chciałoby się widzieć za miesiąc, rok, pięć lat. To znaczy, że nie żyję jakby jutra miało nie być, bo można podjąć błędne decyzje w ferworze chwili, można przeleżeć cały dzień, bo przecież zasługuje się na odpoczynek, a nie pracę... no nie - robię to co kocham, rozwijam się i uczę, bo to co robę dziś sprawi, że moje życie będzie takie o jakim marzyłam.
Chcę być lepsza... Kiedyś myślałam, że te gadanie jest bez sensu - dlaczego mam być lepszą wersją siebie, a co we mnie jest nie tak? Jak ktoś ma mnie pokochać, to taką jaka jestem, z moimi wadami i zaletami... i patrząc przez pryzmat Orso, to tak... pokochałam go z jego wadami, z całym okropnym pakietem skrzywdzonego dziecka. Miłość bezwarunkowa jest inna i jak to powiedział Howkins to decyzja, którą podejmujemy w nas samych i druga osoba nie ma na to najmniejszego wpływu. ALE to, że można kochać kogoś w ten sposób, nie oznacza, że decydujemy się być z taką osobą. Można kochać kogoś, ale jeżeli kocha się siebie, to dla siebie wybiera się bezpieczeństwo, miłość i szacunek, dlatego często nie decydujemy się na związek z taką osobą. Ja na przykład widzę w NIM ogromny potencjał, widzę, jaki w środku jest kochany, czuły i opiekuńczy, ale w tej wersji, która ma nieuleczone rany, ciągnie bagaż swój i swoich przodków, jest w skorupie i zamiast okazywania uczuć pokazuje emocje... w tej wersji nie jest dla mnie partnerem... mamy inna częstotliwość i mimo starań takie rzeczy się nie udają. Nawet będąc najlepszą, pokazywałabym mu głównie jego rany i nieuleczone traumy.
A dlaczego jak dążę do "lepszej wersji siebie", to chyba złe określenie "lepsza wersja". Ja po prostu dążę, do tego, żeby być w 100% sobą. Uważam, że każdy z nas... ma cudowną duszę. Jest świetna, jest po prostu rewelacyjna i nie da się jej nie kochać, ale wszelkie traumy i obciążenia, sprawiają, że nie możemy być sobą w pełni. Nasze przekonania, nie są naszymi, ale np. naszych rodziców, dziadków, kolegów..., którzy w dzieciństwie pokazali nam jak mamy się zachowywać, jak odpowiadać i reagować. Decyzje, jakie podejmujemy, w większości nie są zgodne z tym co tak na prawdę czujemy. Robimy coś, bo tak trzeba, wypada, bo tego się od nas oczekuje. Bycie "lepszą wersją siebie", to po prostu spotkanie się z samym sobą w prawdzie. I tej prawdy poszukujemy całe życie. Ja jej też szukam... wolno, głęboko... w sobie.
Życzę tego też Wam - podążania drogą, która może nie jest łatwa, ale cel jest spełnieniem.